Przejdź do głównej zawartości

CZYM PACHNIE DESZCZ - WSTĘP - SZMINKA NR 11



Jeśli będziecie usiłowali zrozumieć, dlaczego piszę tę książkę i dlaczego wkręcałam się w pewne trudne sytuacje zawodowe, a także dlaczego moje ambicje były właśnie takie, a nie inne i dlaczego zawsze uparcie brnęłam do przodu, choć nikt mi już nie dawał szansy - to przytoczę jedno zdarzenie z mojego dzieciństwa, które być może zaważyło na tym wszystkim. Na moich decyzjach, walce do końca bez względu na to czy oficjalnie wygram i na niepoprawnym optymizmie i wierze w to, że coś się da zrobić jeśli naprawdę się uprę.

Sama do dziś poszukuję odpowiedzi na wiele trudnych pytań, które sobie zadaję, usiłując rozwikłać zagadkę siebie samej. A uwierzcie - jest to największa zagadka mojego życia – ja sama.

Wychowałam się w małej wsi Drożków w województwie lubuskim. Dość długo wychowywałam się u moich dziadków, którzy byli bardzo uczciwymi i skromnymi ludźmi. Ich zasady były proste, w dużej mierze zbudowane na bazie wartości chrześcijańskich, które skutecznie mi wpoili, choć nie do końca udało się im z wpojeniem mi samej religijności i „miłości” do kościoła katolickiego.

Dzieciństwo miałam dość beztroskie, choć wiele rzeczy było w nim nie zawsze ok. Wychowywałam się bez ojca, mama była zawsze bardzo zapracowana, ale też niezwykle surowa dla mnie i od zawsze miałam wrażenie, że nie ma do mnie serca. Miałam trójkę rodzeństwa, z których najstarszy brat był najbardziej kochanym dzieckiem naszej mamy. Czasami wydawało mi się, że jedynym kochanym dzieckiem, choć siostra chyba też trochę mogła liczyć na odrobinę sympatii. Mama serca do mnie może nie miała, ale za to zawsze oferowała sporo chłodu i raniącej krytyki. W tym bywała bardzo szczodra. Ta krytyka chyba mi w głowie została do dziś, stąd bywa, że szczerze zaskakuje mnie i wprawia w zakłopotanie każda pochwała, czy w ogóle wiara kogokolwiek we mnie. A z drugiej strony, gdybym w siebie sama nie wierzyła, to przecież nie zrobiłabym w życiu tylu ważnych i „wielkich” rzeczy.

Wróćmy jednak do tego zdarzenia, które na początku obiecałam wam opowiedzieć.

Będąc w szkole podstawowej  - miałam w kasie (to chyba była 3 klasa) takiego kolegę Grześka, który był o rok starszy, a był w naszej klasie, bo ją po prostu powtarzał. Był od nas większy, silniejszy i wyżywał się na nas, bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego. Nie pamiętam, żebyśmy mu dokuczali, to on zawsze nas zaczepiał. Zresztą był też moim sąsiadem, a jego babcia była w bardzo bliskich sąsiedzkich relacjach z moją babcią. Z Grześkiem więc od najmłodszych lat  bawiłam się w piaskownicy i zawsze próbował wszystko rozwiązywać siłą. Co prawda byłam od niego mniejsza i słabsza fizycznie, ale inteligentniejsza, więc zawsze odpłacałam się pięknym za nadobne, lecz w sposób bardzo wysublimowany i nigdy nie zapominałam, jeśli miałam mu jakiś dług do „oddania”. Kiedyś po tym jak mnie nabił, zwabiłam go nad wiejski potok, a w zasadzie rzeczkę, która akurat po silnych deszczach przybrała i miała bardzo wartki nurt. Zwabiłam go właśnie opowiadając jako sensację to, że ta rzeka nagle tak wezbrała, a woda pędzi jak szalona. Poszliśmy tam i kiedy on gapił się jak sroka w złoto, w nurt rzeki, popchnęłam go do tej wody i uciekłam. Okazało się później, że omal się nie utopił. Takiego scenariusza nie brałam pod uwagę, myśląc o swojej „krwawej zemście” za krzywdy i niesprawiedliwość, które mi wyrządził. Chciałam tylko, żeby się skąpał w wodzie i dostał lanie w domu. Wybuchła z tego jednak ogromna afera, bo rozbił sobie trochę głowę o kamienie w rzece, napił się brudnej wody i ledwo się wydostał na brzeg.

No dobrze, ale w takim razie do brzegu z tą opowieścią, która być może zaważyła na całym moim sposobie myślenia i postępowania w dorosłym życiu.

Grzesiu wyżywał się na wszystkich bez wyjątku, nawet na dziewczynach – choć tych w klasie nie było za wiele. Idąc korytarzem szkolnym musiał chociaż jakąś dziewczynę popchnąć. Na boisku szkolnym też zachowywał się jak palant i chciał rządzić po swojemu. Chłopcy zmówili się na niego i próbowali namówić również dziewczyny, żeby się przyłączyły do zaplanowanej skrupulatnie zemsty. Była zima, po lekcjach  w drodze do domu, mieliśmy go znienacka okrążyć i zbombardować śnieżkami, a jak się uda to przewrócić i natrzeć mu podłą i znienawidzoną gębę śniegiem. Z dziewczyn, żadna się nie odważyła na taki akt zemsty poza mną. Może dlatego, że ja zawsze bardziej trzymałam się z chłopakami i wolałam grać w piłkę niż zaplatać sobie nawzajem z dziewczynami warkocze i wiązać na nich kokardy z szyfonu, który wtedy był modny. Pamiętam to, bo sama miałam warkocze i mama zawsze mi te kokardy wiązała. Dlatego do dziś mam uraz do kokardek. Nienawidziłam tego i nienawidzę kokard i nigdy nie przestanę nienawidzić.

Nadszedł ten dzień, kiedy mieliśmy się zemścić na naszym klasowym tyranie. Po lekcjach pobiegliśmy szybko w uliczkę, którą wracało się ze szkoły i ukryliśmy się, aby następnie wyskoczyć  z przygotowanymi śnieżkami i zaatakować Grzesia. Kiedy już nadszedł, wyskoczyliśmy okrążając go i posypał się grad śnieżek. Grzesio dostał szału, ale ponieważ prawdopodobnie uznał, że z kilkoma chłopakami na raz może mieć marne szans, to rzucił się w moją stronę, bo byłam najsłabsza i najmniejsza i zaczął okładać mnie ciężkim tornistrem po plecach i głowie, aż się nie przewróciłam. Następnie zaczął kopać na oślep, gdzie popadło, aż zemdlałam. A może zemdlałam od uderzenia ciężkim tornistrem. Tego już nie pamiętam. W każdym razie upadłam i byłam nieprzytomna. Na szczęście moi kumple nie uciekli, tylko zaraz po tym jak ocknęli się z szoku, rzucili się na Grzesia, przewrócili go w śnieg i jakoś opanowali. Lojalność dla nas wtedy była bardzo ważna i moim kumple właśnie zachowali się lojalnie. Myśleli, że Grzesio mnie zabił, jeden z nich pobiegł po panią do szkoły, a kiedy w międzyczasie się ocknęłam, pozostali zaprowadzili mnie z powrotem do szkoły, bo miałam rozcięte usta i lała się krew jak podczas bitwy pod Grunwaldem. W szkole mnie opatrzono, ale oberwaliśmy wszyscy i mieliśmy nawet obniżone sprawowanie. Jednak najbardziej oberwał Grzesio, co bardzo nas satysfakcjonowało i dzięki czemu nasza kara bolała nas dużo mniej. Czuliśmy, że zemsta mimo wszystko się udała. Grzesio bowiem wyszedł przed naszą panią na bandytę i zbrodniarza. Wtedy to po raz pierwszy zrozumiałam, że da się przeżyć takie ciężkie starcie i mieć przy tym satysfakcję, która jest bezcenna, bo zyskałam ogromny szacunek wśród kumpli, a w niedługim czasie zostałam nawet bohaterką. Dlaczego bohaterką? Otóż któregoś dnia, cichaczem zaszłam w szatni Grzesia od tyłu trzaskając go w łeb, brudną, mokrą ścierą od podłogi, którą wyjęłam z wiadra do mycia podłóg w szkole. Nie uderzyłam go mocno. Bardziej go upokorzyłam niż uderzyłam, bo widzieli to wszyscy i wszyscy mieli z tego  niezły ubaw, bo krzyknęłam – „a masz szmaciarzu” i w ten sposób przylgnęło do niego  przezwisko szmaciarz. Tak za moich czasów załatwiało się konflikty i znaczyło swoje miejsce w stadzie. Dziś to pewnie jest nie do pomyślenia. Jednak ja  wychowywałam się w czasach PRL-u. A to były takie czasy, kiedy mieliśmy większe możliwości być wikingami. To jak załatwialiśmy sprawy było zdrowym rozsądkiem i typowym survivalowym życiem w grupie, pozwalającym na przeżycie w jednym kawałku.

Grzesiu po tym jak oberwał ścierą w pustą głowę rzucił się w moją stronę, ale ostatecznie nic mi nie zrobił, bo tym razem już się bał. Bał się z dwóch powodów, bo dopiero oberwał za to, że mnie skopał po głowie – oberwał nie tylko w szkole od nauczycielki słownie, ale również od ojca w domu. A ojcowie wtedy mieli prawo przylać pasem za niesubordynację. Nie będę już oceniała, czy lanie pasem było to dobre, czy nie, ale z pewnością skłaniało do autorefleksji i to na długo. Drugim powodem, dla którego nic mi nie zrobił, to wiedza którą już miał. A mianowicie chodziło o to, że wiedział już, że prędzej dam się zabić niż ustąpię. A jeśli mnie nie zabije i przeżyję, to znowu mogę mu odwalić jakiś poniżający numer. Szybko więc skalkulował, że albo odpuści, albo będzie musiał zabić, żeby uratować swój honor.

Jak widzicie, dostałam w dzieciństwie w głowę ciężkim tornistrem, a na dokładkę głowę mi skopano, więc to mogło zostawić nieodwracalny ślad w moim mózgu i być może dlatego później zawsze podejmowałam się ciężkich misji zawodowych, często ponad moje siły, ale doprowadzałam je do końca i nie poddawałam się. A wszystko dlatego, że wiedziałam, że praktycznie wszystko da się przeżyć.

Nie oznacza to, że nie ponosiłam porażek, ale jeśli sądzicie, że będę się chwaliła porażkami to jeszcze muszę się nad tym zastanowić. A zastanowię się podczas dalszego pisania, bo nie mam w głowie scenariusza tej książki. Mam tylko w sercu silną potrzebę, więc będę improwizowała bazując na swojej nadwyrężonej już pamięci i ewentualnej kalkulacji mieszczącej się w pytaniu – warto, czy nie warto o tym pisać?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przeżyłam, bo ruski oligarcha nie przyjechał - CZ.II - SZMINKA NR 10

Po wszystkich wydarzeniach, które opisałam w CZ.I, w poprzednim tekście jedno stało się dla mnie jasne – muszę się odnaleźć w całym tym irracjonalnym rozgardiaszu i muszę mieć współpracujący i rzetelny zespół, bo sama wszystkiego nie dźwignę. Muszę być z ludźmi, aby ludzie byli ze mną. Tak narodziła się koncepcja punktów kontrolnych inaczej zwanych check pointami, a ich celem było opanowanie sytuacji w firmie w całym obszarze produkcyjnym i to nie tylko na tym jednym kontrakcie. Te check pointy tak naprawdę były rozpaczliwą próbą zapanowania nad nawarstwiającymi się problemami i wdrożenia odpowiedniego zarządzania ryzykiem, czego byłam nauczona w dotychczasowej swojej pracy zawodowej. Moim celem teraz było nie tylko ratowanie tego, co już się posypało, ale zapobieganie podobnym sytuacjom i katastrofom. Marzyłam o uporządkowaniu procesów w taki sposób, aby sprawy toczyły się z automatu w sposób właściwy. Tu potrzebne są też właściwe procedury i spółka nawet je miała, ale naprawdę ...

MOTYWACYJNA SZMINKA NR 12

Nie musicie już czytać moich wpisów na blogu. Możecie ich słuchać. Mam nadzieję, że będzie to dobra forma przekazu moich treści. Dzisiaj wstawiam kolejny fragment z pisanej przeze mnie książki. Trzymajcie kciuki, abym ją ukończyła i wydała. A poniżej wirtualny Adam czyta fragment "Czym pachnie deszcz" - bo taki tytuł będzie miała moja książka. Tę SZMINKĘ nazwałam motywacyjną, ponieważ mam nadzieję, że odsłuchany tekst będzie motywował Was do zmian i rozwoju, a mnie ma motywować, do konsekwentnego pisania i dokończenia tego, co postanowiłam zrobić - napisać książkę, która będzie zbiorem różnych opowiadań, ale też wielu przemyśleń na podstawie mojego doświadczenia zawodowego i życiowego.

Niemiecki klient, ruski oligarcha i węgierska mafia spawaczy - część pierwsza - kryminalna Szminka nr 9

Szanowni Państwo, 28 lutego 2024 miałam przyjemność na zaproszenie MPM Productivity wystąpić na konferencji Pulsu Biznesu związanej z S&OP. Tematem mojego wystąpienia było zarządzanie ryzykiem.  Nie przepadam za suchymi, teoretycznymi schematami, więc w swoim stylu przygotowałam "kejsa" pokazującego jak to jest, kiedy ryzyko się zignoruje, kiedy "polityka" bierze górę nad rozsądkiem, kiedy krótkotrwały efekt tzw. „błysku” tu i teraz jest ważniejszy niż długotrwałe i realne planowanie. Opowiedziałam prawdziwą historię, która jest trochę jak z filmu. Ktoś z widowni po moim wystąpieniu powiedział, że to było lepsze niż Netflix.  Stąd też postanowiłam opisać również na blogu historię, którą opowiedziałam, w Warszawie w Hotelu Polonia podczas Konferencji PB. A było to tak: Firma, do której trafiłam miała bardzo trudną sytuację finansową, a przy tym problemy z pozyskaniem odpowiedniej ilości kontraktów. Branża - wielkogabarytowe konstrukcje stalowe. Dla mnie...