Tak narodziła się koncepcja punktów kontrolnych inaczej
zwanych check pointami, a ich celem było opanowanie sytuacji w firmie w całym
obszarze produkcyjnym i to nie tylko na tym jednym kontrakcie.
Te check pointy tak naprawdę były rozpaczliwą próbą
zapanowania nad nawarstwiającymi się problemami i wdrożenia odpowiedniego
zarządzania ryzykiem, czego byłam nauczona w dotychczasowej swojej pracy
zawodowej. Moim celem teraz było nie tylko ratowanie tego, co już się posypało,
ale zapobieganie podobnym sytuacjom i katastrofom.
Marzyłam o uporządkowaniu procesów w taki sposób, aby sprawy
toczyły się z automatu w sposób właściwy. Tu potrzebne są też właściwe
procedury i spółka nawet je miała, ale naprawdę większość się nimi nie
przejmowała, a ci co się przejmowali byli skazani na samotność i przegraną.
Jak się zapewne domyślacie, komunikacja w firmie nie
działała. Nikt nie skupiał się na firmie, jako całości, ale na własnym
obrabianym poletku i reszta nikogo nie obchodziła. Zdecydowałam zatem, że muszę
się z tymi ludźmi regularnie spotykać, rozmawiać o problemach i tych, które są
i tych, których się z jakiegoś powodu obawiają. Wiedziałam, że jak raz wejdę w
obszar operacyjny i dam im nadzieję, że można coś zmienić i poprawić, to nie
będzie już odwrotu, będę musiała poświecić się nie tylko finansom, ale całej
firmie, każdej śrubce i problemowi. Wiedziałam, że ludzie potrzebują i oczekują
wsparcia i tylko dając im to wsparcie otrzymam coś w zamian.
Tak też się stało, bo na szczęście było wokół mnie kilkoro rozsądnych
entuzjastów. Musiałam oczywiście dokonać pewnych zmian personalnych, dlatego
awansowałam na strategiczne stanowiska w managemencie fachowców, którzy przez
wiele lat zepchnięci byli na przeciętne stanowiska, przeciętnie – żeby nie
powiedzieć słabo – wynagradzane.
Miałam nowego dyrektora produkcji, dyrektora sprzedaży, podniosłam
rangę i pozycję kierownika planowania, mogę powiedzieć, że trochę nawet
otoczyłam go ochroną, ale najważniejsze było to, że nowy dyrektor produkcji i planista współpracowali ze sobą.
Nie wszystko od początku szło dobrze. Przeszliśmy swoje
kryzysy, nasze check pointy w pewnym momencie zamieniły się w swego rodzaju
śmietniczek, w który wpadały wszystkie problemy, bez względu na to, czy są
znaczące, czy po prostu nie tu się pojawiały.
W check pointach zrobiliśmy porządek, ustaliliśmy priorytety
dla naszych zidentyfikowanych problemów wymagających
specjalnego monitorowania, nadaliśmy im wagi, określiliśmy właścicieli tych problemów do rozwiązania i
regularnie spotykając się aktualizowaliśmy ich statusy.
Uczyliśmy się w ten sposób właściwej komunikacji, uczyliśmy się
szczerości i otwartości, nikt nie musiał się bać mówić o trudnych tematach.
Wszystkie problemy rozważaliśmy pod kątem wpływu na płynność finansową, ale
przede wszystkim rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, rozmawialiśmy i ufaliśmy sobie
coraz bardziej. Każdy, kto zgłaszał jakiś problem wiedział, że powinien mieć przygotowaną rekomendację,
jak ten problem problem rozwiązać. A jeśli jej nie miał, to mówił o tym otwarcie, bo
przecież bywało i tak, że problemy przerastały człowieka, ale ten człowiek nie
był już sam, bo był zespół, a w zespole się wspieraliśmy.
Nie twierdzę, że nie było tarć między ludźmi. Były czasami spore
nerwy, ale nie wiem nawet kiedy sprawy zaczęły się nam układać i toczyć tak,
jak powinny. Na spotkaniach było coraz więcej luźnej atmosfery, a nawet zaczęło
być chwilami wesoło.
Ostatecznie zrealizowaliśmy nasz problematyczny projekt, dostarczyliśmy
go do portu, na załadunek na statek na czas. Daliśmy ze wszystkim radę, choć byliśmy
chwilami śmiertelnie zmęczeni, ale byliśmy razem.
Kiedyś po jednym z naszych spotkań usiadłam zmęczona, ale poczułam jakąś ulgę. A jeszcze niedawno czułam się samotna, zostawiona sama
sobie z tymi problemami. Czułam, jak bardzo ciąży mi odpowiedzialność za całą
tę sytuację, za ludzi, za finanse i całą firmę. Miałam wrażenie, że świat mi
się zapada pod nogami, że następnego dnia nie dam rady wstać z łóżka, żeby
przyjechać do spółki i dalej "walczyć". Wstawałam jednak, jechałam i walczyłam i
powtarzałam sobie, że skoro przeżyłam wczorajszy dzień, to dzisiaj też przeżyję
i jutro też.
Odkąd jednak uformował się mój współpracujący zespół managerski,
wiedziałam, że teraz możemy razem góry przenosić. Oczywiście nie uniknęliśmy
pewnych kar kontraktowych, ale można powiedzieć, że to był drobiazg w porównaniu z tym, co mogło się
stać, gdyby nie udało się nam zapanować nad całością. Wszyscy czuliśmy ulgę i satysfakcję.
Jeszcze w czasie realizacji tego kontraktu, klient – który również cały czas był pod ogromną presją i przez to był wściekły – „używał
sobie” na mojej Projekt Managerce – Pani Ani, która przechodziła swoje piekło. Zwolniony ostatecznie dyrektor sprzedaży zostawiał ją samą sobie i w
najważniejszych momentach znikał i nie pojawiał się na spotkaniach z klientem.
Pani Aniu – jeśli Pani to czyta - mam nadzieję, że dałam
Pani wtedy odpowiednie wsparcie, ale przede wszystkim chcę tym artykułem
podziękować Pani za ogromną niezłomność, bo wiem, ile łez Pani wylała przez tę
sytuację i wiem, ile Pani wniosła do ratowania tego projektu. Była Pani zawsze
wobec mnie lojalna, a wie Pani też ilu miałam wrogów robiąc porządki.
Takie rzeczy zostają z nami na całe życie.
„Są w życiu rzeczy, które warto, są rzeczy, które się opłaca
i nie zawsze to, co warto się opłaca, nie zawsze to, co się opłaca warto” –
pisząc za Profesorem Władysławem Bartoszewskim.
Pani Ania niewątpliwie jest jedną z tych niewielu osób,
które znam, a która wie, co warto.
W tej całej kryzysowej sytuacji udało się nam wtedy zbudować
świetny, współpracujący zespół. Zespół, który zrozumiał, że tylko współpraca,
szczerość, zaangażowanie i zaufanie dadzą nam wszystkim ulgę, zdejmą z nas
niezdrowy stres i niepotrzebnie wykreowaną presję.
Podstawą była współpraca i system punktów kontrolnych, który był
systemem m.in. wczesnego ostrzegania, systemem unikania niedomówień,
ujednolicenia nazewnictwa. To wymagało na początku wielu spotkań, później
już widzieliśmy, że sytuacja na tyle się poprawiła, że mogliśmy spotykać się rzadziej, ale to był proces uczenia się siebie nawzajem i na
nowo definiowania pewnych rzeczy w firmie. Proces uczenia się ustalania
priorytetów.
Ludzie nauczyli się odróżniać wagę sprawy dotyczącej
zgubienia śrub czy kilku prefabrykatów od wagi problemu niskiego wyrobienia na
produkcji.
Dlatego np. skupiając się na niskiej efektywności
zidentyfikowaliśmy fakt, że przerwy są źle zorganizowane. Zmiana samych przerw
podniosła nam wydajność prawie o 5 procent. Może to nie brzmi jak wielka
sprawa, ale przeliczając to na efektywne godziny i ich stawki, okazało się
sporą kwotą, a przede wszystkim poprawiło naszą marżę na pokrycie.
Jakie efekty osiągnęliśmy dzięki takiej współpracy, dzięki
temu, że po prostu się spotykaliśmy i uczciwie rozmawialiśmy szukając
konkretnych rozwiązań?
Planista mógł realnie planować a ja dzięki temu mogłam urealnić
planowane przepływy pieniężne. Plany sprzedażowe były przygotowywane w oparciu
o dostępne w określonym czasie zasoby. Dyrektor sprzedaży nie mógł potwierdzać
klientowi terminu bez uzgodnienia tego z planistą. Harmonogramy zaczęły nam
wreszcie dość dobrze działać. Plany sprzedaży były ponadto na bieżąco modyfikowane,
a sprzedaż planowaliśmy nawet 18 miesięcy do przodu i to były realne plany
doskonale omówione i przedyskutowane z klientami. Zaczęto informować klientów o
tzw. wolnych kalendarzach, aby mogli z wyprzedzeniem rezerwować terminy.
Wypracowaliśmy w końcu tzw. miejsca lokalizacji surowców.
Zlikwidowaliśmy tzw. „ciche miejsca odkładcze”, w których ukrywane były blachy
na tzw. wszelki wypadek, a które powinny być zwracane do magazynu. To
zmniejszyło marnotrawstwo i zredukowało zużycie materiału. To była zasługa pana z magazynu.
Materiał ukryty w takich cichych miejscach odkładczych
zapewniał tzw. "dupokrycie" na wypadek, gdy pracownik zmarnuje surowiec produkując
braki. Mając ukryty surowiec na zapas nie musiał ani się starać, ani nikomu
spowiadać, że coś zniszczył, czy zmarnował.
Ujednoliciliśmy nazewnictwo, aby być pewnym, że każdy mówi o
tym samym.
To wszystko dzięki spotkaniom, które jak się później
dowiedziałam były czymś bardzo przypominającym S&OP, ale wtedy o tym nie
wiedziałam, że to jest to. My po prostu się nie poddawaliśmy i pracowaliśmy razem, zespołowo. Dopiero późniejsze doświadczenia i szkolenia – ale już po moim
odejściu ze spółki – uświadomiły mnie, że to był „prawie” S&OP, a może
S&OP bez słowa „prawie”.
Poniżej tylko wybrane punkty kontrolne, które były naszymi
drogowskazami, mapą do celu:
1. Regularne spotkania strategicznych osób z managementu,
w których uczestniczy członek zarządu –
CFO – celem sygnalizowania problemów.
2. Synchronizacja planów i priorytetów w poszczególnych
obszarach – walka z silosami.
3. Spis strategicznych problemów, monitorowanie ich
i realne rozwiązywanie.
4. Przypisanie właścicieli do problemów, ustalenie
sposobu rozwiązania dla poszczególnych problemów oraz raportowanie statusów i
postępów.
5. Rezerwacje terminów na maszynach obróbczych i
dopasowywanie planów sprzedażowych do dostępności zasobów.
6. Poprawa komunikacji i współpracy.
7. Ustalanie wpływu danego problemu i propozycji
jego rozwiązania na bieżącą i przyszłą płynność spółki.
8. Regularne spotkania związane z przydziałem
środków pieniężnych dla poszczególnych obszarów, celem zapewnienia sprawnego
funkcjonowania codziennego biznesu i utrzymania płynności.
9. Skuteczna windykacja i poprawa wskaźnika rotacji
należności.
10. Ustalenie nowej strategii sprzedażowej – min.
zdobycie rynku skandynawskiego, zakończone sukcesem.
11. Utrzymanie terminów dostaw – ustalenie potrzeb i
możliwości kooperacji.
12. Poprawa wydajności pracy, zmniejszenie braków i
reklamacji, zmniejszenie marnotrawstwa.
Tak, tak, to wszystko nie działało jak należy, ale to już
wiecie, bo w pierwszej części o tym napisałam i wierzcie mi, choć artykuł nie
był krótki, to naprawdę opisałam to w bardzo dużym skrócie i bez większych szczegółów.
Było znacznie więcej smaczków niż się może wydawać i niż
opisałam. Bywało tak ciężko, że chwilami miało się wrażenie, że pewne sprawy
nie dzieją się naprawdę, ale one się działy. To jest prawdziwa historia.
Dzisiaj, kiedy do tego wracam, to zastanawiam się - jak ja dałam radę?
Wtedy nie było czasu za wiele się zastanawiać, trzeba było
działać i skupić się na celu, który ma być zrealizowany, na zadaniu, które
trzeba doprowadzić do końca. Tak też zrobiłam. Doprowadziłam wiele zadań do
końca. Łącznie z postępowaniem restrukturyzacyjnym, o którym mogłabym napisać
drugą taką historię. Kto wie, może kiedyś napiszę, tym bardziej, że i wtedy
niemożliwe zmieniło mi się w możliwe, a sukces wart był wtedy mojego wysiłku.
Komentarze
Prześlij komentarz