Niemiecki klient, ruski oligarcha i węgierska mafia spawaczy - część pierwsza - kryminalna Szminka nr 9
Szanowni Państwo, 28 lutego 2024 miałam przyjemność na zaproszenie MPM Productivity wystąpić na konferencji Pulsu Biznesu związanej z S&OP. Tematem mojego wystąpienia było zarządzanie ryzykiem.
Nie przepadam za suchymi, teoretycznymi schematami, więc w swoim
stylu przygotowałam "kejsa" pokazującego jak to jest, kiedy ryzyko
się zignoruje, kiedy "polityka" bierze górę nad rozsądkiem, kiedy
krótkotrwały efekt tzw. „błysku” tu i teraz jest ważniejszy niż długotrwałe i
realne planowanie.
Opowiedziałam prawdziwą historię, która jest trochę jak z filmu.
Ktoś z widowni po moim wystąpieniu powiedział, że to było lepsze niż
Netflix.
Stąd też postanowiłam opisać również na blogu historię, którą
opowiedziałam, w Warszawie w Hotelu Polonia podczas Konferencji PB.
A było to tak:
Firma, do której trafiłam miała bardzo trudną sytuację finansową,
a przy tym problemy z pozyskaniem odpowiedniej ilości kontraktów. Branża -
wielkogabarytowe konstrukcje stalowe. Dla mnie żadna nowość, bo z branżą byłam
związana ponad 20 lat. Firma pracowała według Engineering to Order. Był ostatni
kwartał 2020 roku, czyli tego nieszczęsnego roku, w którym wybucha pandemia.
Nasze portfolio na kolejny rok było przerażająco słabe. Pandemia zrobiła swoje.
Jedni klienci się wycofali z zamówień, inni postanowili przeczekać i
obserwować, co będzie.
O tej porze roku firma powinna mieć zapełniony harmonogram
produkcji 8 do 10 miesięcy w przód, a nawet mieć już zamówienia na początek
jeszcze kolejnego roku.
Radzie Nadzorczej za kilka tygodni ma być zaprezentowany stan
podpisanych kontraktów, które potwierdzą zaplanowane w budżecie przychody
co najmniej w 75%. Tymczasem mamy kontraktów zaledwie które w ok. 40%
urzeczywistniają nasze plany.
Nad firmą wisi ryzyko nieosiągnięcia odpowiednich przychodów,
które pozwolą firmie i tak będącej w trudnej już sytuacji po prostu przeżyć.
Dyrektor sprzedaży dwoi się i troi, żeby te kontrakty jednak
zdobyć. W końcu przyprowadza nowego klienta z Niemiec potwierdzając mu niestety
nierealne terminy. Jeśli nie zapewnimy tych terminów, nie będziemy brani pod
uwagę jako podwykonawca.
Dlatego też Dyrektor Sprzedaży, żeby klienta nie stracić, żeby
zachęcić go do ulokowania kontraktu właśnie u nas potwierdza te terminy. Czy
ktoś tu mówił o AtP? (wyznaczanie realnego terminu realizacji
zamówienia w oparciu o przyjęte harmonogramy ) Nie? I słusznie?
Tak naprawdę dyrektora sprzedaży nie interesuje, co planiści już
zakolejkowali w poszczególnych miesiącach przyszłego roku na maszynach
strategicznych, a planiści zakolejkowali, bo mamy też kilku stałych klientów,
którzy z wyprzedzeniem się organizują.
Dla dyrektora sprzedaży priorytetem są nowe kontrakty, a nie jakiś
tam MPS, który przygotowuje planista. Ciekawostką w tej sytuacji jest fakt, że
mimo posiadania unikalnego parku maszynowego, nie mamy możliwości
technologicznych do pełnej realizacji tego nowego kontraktu. Jest to potężna
konstrukcja stalowa, a główny element tej konstrukcji – to tzw. bęben, który
nie zmieści się na naszych obrabiarkach, bo jest za szeroki.
Dyrektor sprzedaży cały czas jednak gloryfikuje ten potencjalny
kontrakt jako wyjątkowy sukces. Planista widząc terminy, cały czas ostrzega, że
to jest misja niemożliwa do spełnienia i jest już tak zdesperowany, że chce
złożyć wypowiedzenie.
Terminy kumulują się w jednym okresie, a reszta roku jest pusta.
Wewnątrz firmy trwa batalia, o to czy brać to zlecenie, czy nie ale ktoś na
samym szczycie mówi ostatecznie – bierzmy to, będziemy się martwić
później.Znajdziemy kooperanta na bęben, i coś się wymyśli.
Dyrektor sprzedaży zaciera z zadowolenia ręce. Zakupy ostrzegają,
że poszukiwanie kooperanta może trochę potrwać, więc nie będą w stanie
podać ceny kooperacji, a ta jest niezbędna do przygotowania
ostatecznie oferty. Dyrektor sprzedaży rekomenduje, żeby po prostu przyjąć
rynkową cenę za godziny obróbcze. Ktoś na samym szczycie managementu, jest wyraźnie po stronie
dyrektora sprzedaży – i puentuje całość mniej więcej takimi słowami – policzcie
tak, żeby było dobrze, nie chcę słyszeć żadnych kłótni.
Patrząc na to wszystko z boku sama zaczynam mieć obawy, czy to
dobry pomysł, brać coś czego mamy szansę nie wykonać.
Bierzemy jednak ten kontrakt. Sprzedaż triumfuje sukces. I nie ma
mowy o innej narracji. Pojawia się tu wiele ryzyk, które są tak
pięknie ignorowane i niestety – co pokaże czas – również tuszowane. O wielu
rzeczach dyrektor sprzedaży i dyrektor produkcji po prostu nie mówią. Istnieje
zatem ryzyko, że ten kontrakt nie zepnie się, ani terminowo, ani
technologicznie, ani finansowo.
Decyzja jednak zapadła
na najwyższym szczeblu – więc można powiedzieć, że dyrektor sprzedaży ma
parasol ochronny, mało tego…….. ktoś tu dostanie piękną premię.
Zabrakło realistycznego podejścia do problemu.
Jest za duży pośpiech i odrealnione podejście do problemu. Od samego początku
mówi się głośno o sukcesie, który swoim blaskiem wszystkich oślepia i odwraca
uwagę od zdrowego rozsądku.
Przyglądając się temu z boku, odsunięta od wielu istotnych
informacji, mimo wszystko od strony finansów chcę wiedzieć, dokładną kalkulację
kontraktu, znać koszt kooperacji, koszty transportu, i wszystko inne, co jest w
kalkulacji istotne.
Kalkulacja przygotowana wstępnie przez technologów tzw.
kalkulatorów i następnie „obrobiona” przez dział sprzedaży wygląda ok. i
teoretycznie uwzględnia wszystkie koszty w tym niezbędną
kooperację.
Ostatecznie uzyskujemy dobrą cenę za ten kontrakt – wyższą niż
standardowo za podobne kontrakty. Klient nie widzi tu problemu
- jest jednak jeden główny warunek ważniejszy od ceny - narzucone
przez klienta terminy dla poszczególnych etapów dostaw dla konkretnych
podzespołów tej konstrukcji.
Jest to ogromna inwestycja realizowana w Rosji – wtedy jeszcze
handel z Rosją był czymś normalnym - i klient rosyjski ma bardzo sztywno
ustawione terminy właśnie dla poszczególnych etapów budowy i montażu
infrastruktury.
Ma zamówione dźwigi, śmigłowce, ludzi, monterów. Cała organizacja
takiego przedsięwzięcia wymaga rezerwacji terminów z rocznym wyprzedzeniem.
Tu mamy pełną świadomość, czego oczekuje klient i dlaczego jest to
tak ważne.
Wróćmy do planisty, który wciąż nieustępliwie twierdzi, że
terminy nie są realne. Musimy przygotować ogromną część dokumentacji
projektowej, całą technologię, a większość terminów z narzucanego
harmonogramu, wciąż pokrywa się z terminami od innego, ale stałego
klienta z Niemiec, z którym współpracujemy ponad 10 lat.
Dodatkowo obaj klienci ten stały i ten
nowy są konkurencją. Prezes i dyrektor sprzedaży biorą na siebie naszego stałego klienta, aby
osobiście wynegocjować z nim przesunięcia kolidujących terminów.
Oczywiście zaczęto rozważać przerzucenie części prac i obróbki dla
stałego klienta w kooperację, do naszej konkurencji,
która rzeczywiście przyjmowała od nas zlecenia, więc niby zaczęło
się to układać jakoś w całość. To jednak były pozory. Ponieważ tan nasz
stały klient nie wyrażał zgody na podwykonawstwo, o czym już i dyrektor
produkcji i dyrektor sprzedaży milczeli – choć wiedzieli o tym, a dodatkowo
dyrektor produkcji kategorycznie zabroniła planiście o tym komukolwiek
wspominać.
Oficjalnie problemem pozostawali jedynie
wyspecjalizowani spawacze, których mamy za mało, ale dyrektor produkcji i tu
zapewniał, że skutecznie już działa i bez problemu ma zapewnione wsparcie z
firm zewnętrznych, które dostarczają spawaczy do prac tymczasowych.
Wszystko wyglądało ok. ale nie było
prawdą.
Niby był plan zatrudnienia dodatkowych
ludzi, ale na papierze, nie potwierdzony wcale dostępnością tych pracowników
przez firmy obce. Podobnie jak z podwykonawstwem. Nic się nie zadziało, poza
tym, że sobie pogadano, bazując na jakiejś opinii, a nie na faktach.
Całkowicie zignorowano
wszelkie ryzyka, skupiając się tylko na eliminacji problemu braku
wystarczającej ilości kontraktów na nadchodzący rok.
Eliminacja
jednego ryzyka wygenerowała całą lawinę innych, bardzo realnych do zmaterializowania się problemów. Brakowało
szczerości, odpowiedzialności, liczyła się tylko walka o krótkotrwałe
rozwiązanie problemu i fikcyjny sukces.
W tych okolicznościach pozornej normalności, kiedy
cała sprzedaż triumfuje, reszta firmy milczy – bo musi, ale o tym,
że musi dowiem się kilka miesięcy później.
Co wychodzi w rzeczywistości w trakcie realizacji
kontraktu? Zakupowiec źle oszacowali koszt transportu, ponieważ handlowiec, nie
wspomniał w rozmowie przez telefon, że chodzi o ponadgabaryt, bo myślał, że
przecież wszyscy to wiedzą. Podobnie było z kooperacją bębna. Rzeczywiście
znaleziono kooperanta i wyceniono obróbkę według wyliczonych maszynogodzin, ale
nikt nie ustalił kiedy konkretnie będziemy w stanie wysłać nasz element w
kooperację, bo zakupowiec nie doprosił się od nikogo w firmie takiej informacji,
chociaż biegał od planisty do dyrektora sprzedaży, od dyrektora sprzedaży do
dyrektora produkcji.
W końcu zakupowiec machnął ręką i przestał drążyć, a
kooperantowi podał jakiś zgrubny termin, który kooperant nawet w tamtej chwili,
w rozmowie telefonicznej potwierdził jako realny.
Generalnie odpowiedź kooperanta na nasze zapytanie
wyglądała mniej więcej tak: czas trwania obróbki 6 tygodni licząc od momentu
potwierdzenia przyjęcia zlecenia, warunki płatności 30% przedpłata. Niestety,
nikt na tę ofertę nie zareagował odwrotnym zamówieniem i rezerwacją terminu.
Dlaczego? Bo każdy tak naprawdę wiedział, że ten termin jest wątpliwy, więc project
manager kazał zakupowcom wstrzymać się z zamówieniem.
Niby nikt tu nie kłamał, ale bazowano na półprawdzie,
opinii i niedopowiedzeniach. Nikt nie chciał skonfrontować się z faktami.
Nikt nie chciał nawet brać pod uwagę ryzyka, a samo zarządzanie nim
pozostawiono przypadkowi i odrobinie szczęścia.
Dlaczego? Bo ryzyko miało być rozmyte i nikomu nie przypisane. Tak po prostu
jest najłatwiej. Ale czy najlepiej?
Nadszedł nowy rok, rozpoczęliśmy realizację. Wszystko
mam pięknie ujęte w swoim rocznym rachunku przepływów pieniężnych. Nie wiem o
tym że dyrektor produkcji jest nieszczery i niewspółpracujący, ogrywa mnie i
wywiera ogromną presję na planistę, któremu nakazuje milczeć i nie mówić nikomu
o problemach, a z czasem odsuwa planistę od niektórych spotkań i nakazuje tak
zaplanować kolejki na maszynach, żeby się jakoś udało. Ewentualnie, żeby się
udało zrealizować plan z jakimiś niewielkimi opóźnieniami. Coś się przesunie,
coś może dodatkowo da się w kooperację i jakoś to będzie.
Pojawiają się jednak spore godziny nadliczbowe – więc
zaczynam już widzieć, że coś się dzieje nie tylko na tym zleceniu, ale i na
innych.
Następnie okazuje się, że do zakupów na ostatnią
chwilę trafia informacja o terminie gotowości do wysyłki tegoż nieszczęsnego
ponadgabarytowego bębna w kooperację. Dlaczego za późno? Otóż kiedy
zakupowiec wysyła w końcu do kooperanta zamówienie na obróbkę, z terminem, na
który byśmy sobie życzyli, aby była ona wykonana, to kooperant
dopowiada – zaraz, zaraz, owszem my to zrobimy w 6 tygodni, ale my już dawno
mamy zapełnioną kolejkę i możemy wam to wrzucić na maszynę dopiero za jakieś
5-7 miesięcy, a nie na już. Mamy swój harmonogram. Trzeba było
rezerwować termin i składać zamówienie po otrzymaniu naszej oferty.
Zaczyna się panika, przepychanka i prośby. Ostatecznie
kooperant stawia sprawę krótko - albo płacicie 50% więcej od pierwotnej ceny,
albo czekacie w kolejce 7 miesięcy. Koniec negocjacji.
Za kooperacje mieliśmy zapłacić 30% przedpłatą
więc przedpłata z 30% zrobiła się przedpłatą 30% + 30% od tych
dodatkowych 50%. Mój plan przepływów gotówkowych nagle zaczął się sypać.
Następnie okazuje się, że transport tego ponad gabarytu jest znacząco droższy
niż zakładał handlowiec, bo nie dość, że ponad gabaryt, to po drodze są jakieś
mosty, którymi nie da się przewieźć takiego ładunku, więc konieczne będą
objazdy, które podrażają wszystko.
Ponadto, za transport ma być wpłacona przedpłata, bo
mamy niską wiarygodność płatniczą. Zaczyna brakować nam pieniędzy mimo
przedpłaty od naszego klienta.
Dyrektor produkcji wciąż nie podaje prawdziwych
informacji o statusie realizacji i wywiera presję zmuszając innych do kłamstw.
Nawet prezes jest już trochę zdesperowany i prosi mnie, żebym osobiście
negocjowała dodatkową przedpłatę od klienta. Musimy to przecież jakoś zrealizować.
Czas mija, urzeczywistnia się coraz więcej ryzyk, nad
którymi tak naprawdę nie panujemy, a żeby było pikantniej prezes składa
rezygnację i odchodzi z firmy.
Wybucha ogromny konflikt między dyrektorem produkcji,
którego już nikt nie chroni, a szefem planowania, który mu podlega.
Do mnie przychodzą kontrolerzy niemieccy, którzy
nadzorują to zlecenie w naszej fabryce i pokazują mi raporty z rzeczywistym
statusem poszczególnych prac. Jestem w szoku, bo dyrektor produkcji
pokazywał mi inne raporty, bardziej optymistyczne.
Wszystkie terminy są już znacznie przekroczone. Na poszczególnych operacjach brakuje obsady ludzi. Szef planowania potwierdza, to co powiedzieli mi
niemieccy inspektorzy - brakuje spawaczy, są opóźnienia, a on nie może
skutecznie zaplanować ani roboczogodzin, ani sensownie zakolejkować prac na
maszynach, bo plan sobie, a dyrektor produkcji sobie i mimo planu, każe pracownikom
robić inne prace, bo inni klienci też go „dociskają”.
Dochodzi do jakiegoś kuriozum. Zdesperowany planista
informuje mnie, że dyrektor produkcji i dyrektor sprzedaży ukrywają fakt,
konieczności zbudowania specjalnego przyrządu, który umożliwi nam obróbkę
potężnych elementów pod kątem 35 stopni. Ten przyrząd to dodatkowy
koszt ok. 85 tys. zł. nie licząc kosztu roboczogodzin konstruktorów – te
koszty, aby je ukryć spiskujący dyrektorzy chcą wrzucić w inny projekt, który
jeszcze się w ogóle nie rozpoczął, więc otworzyli kolejne zlecenie w systemie i
na tym zleceniu ukrywają nieplanowane koszty bieżącego zlecenia.
Ponadto nikt jeszcze nie wie kiedy zbudują ten
przyrząd, bo konstruktorzy dopiero go projektują, więc ten planista nie wie,
czy może teraz na tę maszynę coś zaplanować i na jak długo.
Nastąpiła prawdziwa eksplozja ukrywanych i
nawarstwiających się problemów? Dodatkowo dochodzi do takich patologii, że
otwiera się zlecenia, których się jeszcze nie realizuje i ukrywa się na nich
koszty zleceń bieżących. A ja szukam później pieniędzy.
Ryzyka zostały wręcz misternie
wyhodowane. A oddolne inicjatywy gaszenia pożarów rozwaliły
planiście MPS (master production schedul).
Nie było uczciwości, nie było współpracy, a etyka pracy
umarła w butach.
Każdy skupiał się na chwilowym zatuszowaniu, albo
przesunięciu w czasie swoich problemów, do których sam doprowadził i to w taki
sposób, żeby rozmyć odpowiedzialność.
To nie jest koniec tej ekscytującej historii.
W międzyczasie Prezes niemieckiego klienta przyjeżdża
niezapowiadany do nas i wywołuje mnie do rozmów. Kilka miesięcy tuż
przed odejściem naszego prezesa i za zgodą RN zmieniła
się struktura organizacyjna w spółce i sprzedaż przesunięta została do mojego
pionu finansowego, a właściwie mi ją wciśnięto, więc teraz to ja odpowiadam za
ten bałagan.
Teraz to ja jestem właścicielką wszelkiego ryzyka. To,
że początek tej wizyty nie był miły, to jest mało powiedziane.
Klient po prostu wrzeszczy na mnie. Jednak korzystam
okazji rozmowy face to face i jestem do bólu szczera – bo co mi pozostało? I
tak już mnie tak sponiewierano, że nie jestem pewna, czy dożyję do końca dnia. Mówię
klientowi jak jest. Szczerze i wyraźnie, po niemiecku.
Reakcja klienta jest taka, że przez chwilę po prostu
milczy, ale twarz mu bordowieje, bo właśnie zidentyfikowałam mu jego
ryzyko.
Dla mnie te sekundy oczekiwania na jego reakcje są jak
najgorszy koszmar.
Znacie pewnie to uczucie, kiedy wysycha wam w ustach,
oddech się spłyca i chcecie zniknąć z tego świata? To tak wtedy było ze mną.
Klient jednak stara się panować tym razem nad sobą i
spokojnie pyta – co możemy zrobić w tej sytuacji, bo bez względu na to, co się
wydarzyło, teraz musimy ściśle współpracować i doprowadzić do realizacji
kontraktu na czas.
Mimo suchości w ustach wiem, że to jest „ten moment”
i negocjuję dodatkową przedpłatę.
Źrenice niemieckiego prezesa zachodzą prawie krwią,
przez zaciśnięte zęby prosi o chwilę przerwy, żeby mógł zostać sam i zadzwonić
do swojej firmy.
Po przerwie zgadza się na kolejne kilkaset tysięcy
euro przedpłaty!
Zaniemówiłam z wrażenia, bo właściwie nie wierzyłam,
że mi się uda, ale po prostu walczyłam.
Zapraszam nawet dyrektora produkcji na chwilę na to
spotkanie, który to dyrektor potwierdza, że będzie miał ludzi, bo wszystko ma
już pod kontrolą.
Potwierdzamy sobie nowe, nieco zmodyfikowane terminy
poszczególnych etapów wewnętrznych realizacji prac i na tym kończymy to
spotkanie. Jest pierwszy sukces. Wreszcie.
Po kilku tygodniach mamy jednak kolejne opóźnienia, i
prezes niemieckiej firmy, ponownie przyjeżdża do Polski, ale tym razem grozi mi
już osobistą wizytą oligarchy rosyjskiego, który jest przyjacielem Putina, więc
marny mój los!
Proszę mi wierzyć – nigdy w życiu nie byłam w takiej
sytuacji biznesowej.
Mało tego, za kilka dni w mojej firmie pojawiają się
jacyś spawacze z Węgier i chcą wejść na teren zakładu, żeby realizować
niemieckie zlecenie. Powołują się na naszego nieszczęsnego klienta.
Okazuje się, że klient rzeczywiście wynajął spawaczy z
Węgier na nasz koszt i na dodatek po stawkach niemieckich. Jak twierdził podjął
środki nadzwyczajne, żeby projekt był zrealizowany na czas.
Po ogromnej awanturze, odsyłam tych spawaczy na Węgry,
bo przepisy nie pozwalają mi dopuścić ich do pracy.
Zwolniony zostaje też dyrektor produkcji, który nie
radzi sobie z sytuacją i tylko ją zaognia. Kłamie i wszystko komplikuje,
wywiera niezdrową presję na uczciwych pracowników.
Zwolniony zostaje również spiskujący z nim dyrektor
sprzedaży.
Po tym wszystkim, ubieram kask, buty robocze i idę na
produkcję. Rozmawiam z kierownikami, z planistą. Wybieram nowego dyrektora
produkcji spośród załogi. Tworzę specjalny zespół, żeby skutecznie
działać. Wyciągamy wnioski, uczymy się na dotychczasowych błędach,
spisujemy problemy, nazywany ryzyka i mówimy o nich głośno, żeby jakoś się z
nimi zmierzyć. Nikt nie ma się bać mówić otwarcie. Muszę zapanować nad ryzykiem
totalnej katastrofy.
Jakby problemów było mało to nasz kontrahent, od bębna
zawiezionego do obróbki, nagle zmienia zdanie, łamie warunki umowy i stwierdza,
że nie wyda nam elementu po obróbce, jeśli nie zapłacimy całej płatności z
góry, bo stwierdził, że to za duże ryzyko udzielanie nam kredytu kupieckiego. Mamy
słaba moralność płatniczą.
Wcześniej tego nie sprawdził, bo było za dużo
pośpiechu. Kwota płatności była na tyle wysoka, że właściwie nie byliśmy w
stanie zgromadzić na zawołanie takiej gotówki. A statek, na który bęben miał
być ładowany już prawie zacumował w porcie w Hamburgu.
Pojawiło się nagle nieprzewidziane ryzyko. Jak
widać największym ryzykiem jest to, że nie wiemy, czego nie wiemy.
Co było w takiej sytuacji najważniejsze?
Zidentyfikować w końcu wszystkie możliwe do określenia ryzyka i zacząć
podejmować działania, które je zminimalizują. I tak narodziła się nasza
koncepcja tzw. punktów kontrolnych, ale o tym w kolejnym wpisie. Ciąg dalszy
niedługo nastąpi, choć nie będzie już tak ekscytujący jak to, co właśnie
przeczytaliście, o ile dotrwaliście do tego momentu.
Dowiecie się jednak jak zakończyła się ta historia – jeśli Was to zainteresowało.
Czekam z niecierpliwością,na dalszą część.
OdpowiedzUsuńDalsza część już jest przygotowana, ale publikacja pod koniec przyszłego tygodnia ;)
Usuń